Najlepsze płyty wszechczasów (still counting...)

Nie jest to tekst na temat gier video lecz lista moich ulubionych albumów muzycznych. Z początku przygotowywana jako "Top 10" zdążyła rozrosnąć się ponad wyznaczone ramy - założenie jest takie, że w wolnych chwilach będę dodawał w tym miejscu kolejne pozycje. Nie ma więc ograniczenia co do ilości płyt, umówmy się również że nie ma także kolejności rankingowej i na potrzeby tej listy wszystkie płyty są jednakowo świetne.

Talking Heads - 1979 - Fear Of Music

Talking Heads Fear of Music

Płytę tę po raz pierwszy usłyszałem pod koniec 1998 roku i wówczas zrobiła na mnie wrażenie piorunujące.  Nie byłem wówczas na tyle uświadomiony muzycznie, żeby umieszczać ją jakichś ramach gatunkowych, ani w określonym kontekście czasowym i geograficznym. Nie miałem również pojęcia, że płyta - i zespół - są tak cenione i ważne. Od tego czasu co chwila natrafiam na wypowiedzi znanych twórców, powołujących się na ten zespół i na tę płytę (z polskiego podwórka tak różne osobistości jak Grzegorz Ciechowski, Artur Rojek, Kazik Staszewski).

Talking Heads zaczynali jako kapela z nurtu nowojorskiej nowej fali w jej studenckiej odmianie, proponując dynamiczne i niezbyt skomplikowane gitarowe granie doprawione względnie ambitnymi tekstami. Po wydaniu debiutanckiego albumu, zatytułowanego po prostu '77 (1977), zespół rozpoczął owocną współpracę z Brianem Eno. O ile pierwszy "wspólny" album, More Songs About Buildings And Food (1978), nie należy do moich ulubionych, o tyle dwa kolejne - Fear of Music oraz Remain In Light - uznaję za jedne z najbardziej zajebistych nagrań wszechczasów, być może nawet za te najbardziej zajebiste. Obie płyty wywodzą się z inspiracji muzyką afrykańską i wciąż świeżej w owym czasie estetyki "nowej fali".

Fear Of Music zaczyna się melorecytacją dadaistycznego wiersza Hugo Balla przy akompaniamencie afrykańskich rytmów i z gitarą Roberta Frippa (King Crimson) w tle. Potem przez 35 minut wysłuchujemy neurotyczno-paranoicznych zwierzeń Davida Byrne'a (oczywiście z przymrużeniem oka, jak na Talking Heads przystało), w których on wszystkie mniej lub bardziej (z naciskiem na bardziej) urojone lęki współczesnego człowieka - lęk przed zwierzętami ("Animals"), lęk przed wojną ("Life During Wartime"), lęk przed rozmową ("Mind"), lęk przed zanieczyszczeniem atmosfery ("Air"), lęk przed pisaniem listów ("Paper"), lęk przed zmianą miejsca zamieszkania - czy raczej lęk przed podjęciem ważnej decyzji życiowej ("Cities"). I zanim pomyślicie - "banał!", sięgnijcie po tę płytkę - pamiętając jednak, że jest to najmniej przystępny album Talking Heads, zespołu który generalnie nagrywał rzeczy bardzo przystępne.

Talking Heads - 1980 - Remain In Light

Talking Heads - Remain In Light

Remain In Light powszechnie uważana jest za płytę lepszą od Fear of Music, ja osobiście ze względów sentymentalnych nie podzielam tej opinii i - w najlepszym wypadku - stawiam obie płyty na równi. Faktem jest, iż Remain In Light brzmi bardziej nowocześnie, bardziej "świeżo", bardziej funkowo i bardziej "afrykańsko". Na Remain In Light, w przeciwieństwie do Fear Of Music, można znaleźć także jakiś bardziej konkretny przebój ("Once In A Lifetime" - ilustrowany dosyć ciekawym teledyskiem) ale wspaniała jest oczywiście cała płyta - od początku do końca. Rzecz genialna w każdym calu, chciałoby się powiedzieć. Odmienna jest też konstrukcja płyty - Remain In Light zaczyna się bardzo mocnym "wykopem" ("Born Under Punches", "Crosseyed And Painless", "The Great Curve") i powoli wycisza się, proponując finał w postaci rozwlekłego i mrocznego "The Overload".

Bob Dylan - 1983 - Biograph

Bob Dylan - Biograph

Wyróżnianie płyt typu „Greatest Hits” lub kompilacji innego rodzaju w rankingu takim jak ten jest trochę nie na miejscu. Może miałoby uzasadnienie w przypadku wykonawców, którym udało się wyprodukować sporo przebojów, ale których albumy studyjne trzymały niewystarczająco wysoki lub nierówny poziom. Tutaj sytuacja jest całkowicie odmienna – mamy do czynienia z jednym z największych kompozytorów XX wieku; twórcą, któremu udało się wydać kilka fantastycznych „od początku do końca” płyt (z cudownymi Blood On The Tracks, 1975 oraz 10 lat wcześniejszym Highway 61 Revisited i Blonde on Blonde na czele).

Wydany w 1985 roku Biograph to wydawnictwo trzypłytowe, zawierające w sumie ponad 3 godziny muzyki. Zgromadzony tu materiał obejmuje twórczość Dylana z lat 1962-1981 i biorąc pod uwagę zestaw utworów, przesłuchanie całości może się okazać lepszym pomysłem od sięgania po poszczególne płyty artysty (których uzbierało się… kilkadziesiąt), szczególnie dla osób które dopiero rozpoczynają przygodę z muzyką Boba Dylana. A dla „koneserów” zachętą niech będą za zamieszczone tu po raz pierwszy, niepublikowane wcześniej nagrania i nie są to jakieś niskich lotów „odrzuty produkcyjne”.

Biograph ma jedną wadę, a mianowicie mój ulubiony utwór Dylana ("Visions of Johanna") zamieszczono tu w niezbyt udanej wersji koncertowej. No i oczywiście nie wszystkie ciekawe utwory udało się tutaj zmieścić. Mówi się trudno.

Talk Talk - 1986 - Colour Of Spring

Talk Talk - Colour Of Spring

Początek działalności grupy Talk Talk przypada na początek lat 80-tych i związany jest ściśle ze zjawiskiem określanym mianem new romantic. Przyznam się do pewnej słabości (?), którą jest upodobanie do klimatów noworomantycznych - w ten oto sposób zapałałem miłością wielką właśnie do zespołu Talk Talk. Pierwsze dwie płyty owszem, zawierały new romantic w klasycznej wersji - czyli coś w stylu wczesnego Duran Duran - ale... No właśnie, w 1986 roku, gdy pozostałe gwiazdy i gwiazdeczki sceny noworomantycznej dogorywały i to nie zawsze w najlepszym stylu, Talk Talk szarpnęli się na wydanie bardzo udanego albumu The Colour Of Spring zawierającego wysmakowaną muzykę na pograniczu nowoczesnej elektroniki i proto-triphopu oraz jedne z najpiękniejszych "popowych" kompozycji lat 80-tych ("Give It Up", "Happiness Is Easy", "Life's What You Make It").

Zaznaczę - Colour of Spring nie jest największym dziełem Talk Talk, po niej przyszły płyty jeszcze wspanialsze...

Talk Talk - 1988 - Spirit Of Eden

Talk Talk - Spirit Of Eden

To, że po "Kolorach wiosny" Mark Ellis był w stanie jeszcze czymś zaskoczyć, musiało zdradzić jego nadprzyrodzone zdolności.

Spirit of Eden jest płytą, którą niektórzy nazywają OK Computer lat 80tych. Nie mogę się z tym stwierdzeniem zgodzić, gdyż o ile OK Computer (niezorientowanym wyjaśniam, że to album grupy Radiohead uznawany powszechnie za najlepszy album rockowy końcówki XXw. - z czym można polemizować) jest dziełem powszechnie wielbionym i wychwalanym na każdym kroku, o tyle Spirit of Eden pozostaje niszowym albumem znanym stosunkowo nielicznej grupie wtajemniczonych. Faktem niepodważalnym jest, że Spirit of Eden to dzieło, które wyprzedziło swoją epokę - i to nie o kilka miesięcy, a o kilka dobrych lat. Ten album nie miał szans najmniejszych komercyjnego powodzenia w 1988 i podejrzewam, że dzisiaj sytuacja byłaby podobna. Nie jest to album prosty w odbiorze, być może jest to jedna z trudniejszych płyt "popowych", ale trud ten wynagradza jak mało która.

Neutral Milk Hotel - 1998 - In The Aeroplane Over The Sea

Neutral Milk Hotel - In The Aeroplane Over The Sea

Chyba nie jest to płyta, w której można zakochać się od pierwszego przesłuchania, chociaż w moim przypadku tak było. A zdecydowanie nie jest to płyta, która każdemu musi się spodobać. Mnie się podoba bardzo.

W skrócie - album z pogranicza folku, rocka i lo-fi opowiadający przejmującą historię miłości wokalisty do Anny Frank, dziewczynki zgładzonej w obozie hitlerowskim (a znanej z opublikowanych po wojnie pamiętników). Płyta - moim zdaniem - jest powalająca pod względem tekstowym (surrealistyczne, wykręcone, niezwykle poetyckie teksty) i kompozycyjnym (od początku do końca), natomiast pod względem brzmieniowym - oszczędna i oryginalna (w kilku utworach - wyłącznie gitara akustyczna, w innych - trąbki, bębny, skrzypce). Naprawdę polecam, najbardziej klimatyczne i najbardziej niesamowite nagranie ostatnich lat.

A Tribe Called Quest - 1991 - The Low End Theory

A Tribe Called Quest - The Low End Theory

Jeden z najlepszych składów hiphopowych lat dziewięćdziesiątych (i końca lat osiemdziesiątych). Płyta wybrana jako jedna z kilku naprawdę świetnych w ich dorobku i mogę ją z całą stanowczością polecić nawet osobom, które specjalnie tym gatunkiem muzycznym nie są i nie były nigdy zainteresowane.

Brian Eno & David Byrne - 1981 - My Life In The Bush Of Ghosts

Brian Eno & David Byrne - My Life In The Bush Of Ghosts

Moje życie w puszczy upiorów. Nazwa albumu zaczerpnięta od tytułu noweli afrykańskiego pisarza, Amosa Tutuoli, której od dłuższego czasu bezowocnie poszukuję.

David Byrne i Brian Eno, którzy zaprzyjaźnili się podczas sesji nagraniowych Talking Heads (gdzie Byrne był wokalistą a Eno überproducentem), wspólnie stworzyli album na którym udało im się połączyć "muzykę Trzeciego Świata", elektronikę, brzemienia funkowe i klimaty "ambientoidalne" (Eno jest uważany za ojca muzyki Ambient, ale te pomysły rozwijał pełniej już na instrumentalnych płytach wydanych kilka lat wcześniej). Jest to jedno z pionierskich dokonań w temacie samplingu - mamy tutaj amerykańskich polityków, śpiew muzzazina z wieży minaretu, chrześcijańskie egzorcyzmy i cytaty z talk-show.

Nie jest to płyta z gatunku tych albumów eksperymentalnych, które może wzbudzają podziw dla wyobraźni swoich twórców,  ale jednocześnie sprawiają wrażenie dzieł niepełnych i przekombinowanych. My Life In The Bush Of Ghosts jest płytą perfekcyjną pod względem kompozycyjnym i aranżacyjnym, przy zachowaniu perfekcyjnego warsztatu muzycznego. Zaryzykuję stwierdzenie, że na brzmienie współczesnej ambitnej muzyki dyskotekowej miała wpływ zdecydowanie większy niż albumy Kraftwerk'u razem wzięte.

Zaczyna się od kawałka "America Is Waiting", który zdecydowanie nie jest tym najlepszym, ale pięć kolejno następujących po sobie numerów (2, 3, 4, 5 i 6) to już zdecydowanie mistrzostwo świata.

Biorąc pod uwagę, że nagrania zrealizowane zostały na przełomie roku 1979 i 1980, brzmienie tej płyty powala na kolana. Co ja mówię - gdyby ta płyta ukazała się dzisiaj, nikt nie mógłby jej zarzucić archaicznego brzmienia. Ona brzmi tak dobrze, tak nowocześnie, tak niepowtarzalnie, że przy każdym odsłuchu nie mogę wyjść z podziwu dla jej twórców. Polecam!

David Bowie - 1972 - The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And Spiders From Mars

David Bowie - The Rise And Fall Of Ziggy Stardust

Jedyny mój problem z The Rise And Fall polega na tym, iż nie jestem do końca przekonany czy jest to rzeczywiście najfajniejsza płyta Bowiego. Jest genialna, ale raczej nie bardziej przełomowa niż jego poprzednie wydawnictwa, Hunky Dory i A Man Who Sold The World (1971). Na wyżyny artyzmu Bowie wzniósł się z kolei dopiero kilka lat później, nagrywając „trylogię berlińską” (Low/ Heroes/ Lodger). Z pewnością jednak z całego prześwietnego dorobku Artysty, „Ziggy” jest płytą najbardziej spójną i najbardziej wyrównaną. W tym sensie, iż nie znalazł się na niej ani jeden nieciekawy lub niepotrzebny utwór.

Przeciętnemu odbiorcy Bowie kojarzyć się będzie najprawdopodobniej z dziwacznymi, dosyć cukierkowymi przebojami, takimi jak „Let’s Dance”, „Modern Love” czy „Ashes To Ashes”. Prawda jednak jest taka, iż większa część jego twórczości to utwory mroczne i pesymistyczne. Atmosfera na płytach takich jak Low czy Station To Station jest gęsta jak smoła – i zdecydowanie mi odpowiada. Ziggy jest pod tym względem nieco lżejszy - momentami całkiem pogodny - i bardziej melodramatyczny niż mroczny ale tak się złożyło, że pionierzy gotyckiego rocka, brytyjski Bauhaus, na swoim debiutanckim (1980) krążku zamieścili akurat cover kawałka „Ziggy Stardust”...

„Wzlot i upadek Ziggiego Stardusta” to przemyślany, glamrockowy konceptalbum oparty na interesującej autokreacji Bowiego (Ziggy Stardust, przybysz z gwiazd, przybywa na Ziemię aby zbawić jej mieszkańców od nudy i banału). W praktyce: 11 świetnych, przystępnych kawałków, w których futuryzm przeplata się z nostalgią.

Absolutna klasyka.         

The Smiths - 1984 - Hatful of Hollow

The Smiths - Hatful of Hollow

Kompilacyjny album o dosyć pokręconym rodowodzie, zawierający utwory pochodzące z dwóch pierwszych płyt The Smiths - tej zatytułowanej po prostu The Smiths oraz drugiej, Meat Is Murder, która - co ciekawe - ukazała się dopiero dziewięć miesięcy po Hatful of Hollow. Znajdziemy tu utwory singlowe, utwory ze stron B singli oraz nagrania zarejestrowane podczas występów na żywo w studio BBC. Wszystko to razem daje wyobrażenie o tym, jak wielkim potencjałem dysponowali The Smiths na początku swojej działalności.

Roxy Music - 1973 - For Your Pleasure

Roxy Music - For Your Pleasure

Morrissey, (ex-)frontman (ex-)grupy The Smiths, poproszony przez redaktorów Observera o wskazanie dziesięciu najwspanialszych brytyjskich płyt wszechczasów, zdobył się jedynie na zdawkowe stwierdzenie - tylko jeden brytyjski album naprawdę zasługuje na to określenie. For Your Pleasure, Roxy Music. Nie będę tak kategoryczny (z resztą dla The Smiths też znalazłem miejsce w niniejszym zestawieniu) ale potwierdzę że jest to płyta z tych naj-naj-najwspanialszych.

Jest to ostatnia płyta Roxy Music z składzie z Brianem Eno (prawdopodobnie dlatego jest tak aż bardzo ceniona, niemniej jednak kolejne albumy - Stranded (1973), Country Life (1974) i Siren (1975) - także "dają radę" i to nawet bardzo). Eno jest tutaj słyszany na każdym kroku, ale za "ten jego" utwór uważa się "Bogus Man". Jest to jednocześnie symbol konfliktu, jaki istniał w zespole na linii eksperymentator Eno (klawisze, inżynieria dźwięku) - romantyk Bryan Ferry (wokal, teksty). Ale od początku - płyta zaczyna się protopunkowym "Stranded", o którym co prawda można powiedzieć że jest kalką "Re-Make/ Re-Model" z poprzedniego albumu, ale stanowi dobre rozpoczęcie tej niezwykłej płyty. Następnie mamy czarujący "Beauty Queen" z niesamowitymi klawiszami w tle i ekspresyjnym (nie każdemu się spodoba) wokalem Ferry'ego. Masakrująco dołujące "Strictly Confidental" i "In Every Dream Home A Heartache" ("to brzmi jak Joy Division!" - a było to sześć lat przed premierą Unknown Pleasures), czadowe "Editions of You" ("brzmi jak The Stranglers"? - cztery lata przed Rattus Norvegicus). Na końcu płyty dwa utwory, które choć nagrane w 1973 roku, śmiało można zaliczyć za klasyczne kawałki new romantic (cztery lata przed Systems Of Romance Ultravox'u i siedem lat przed przebojami takich zespołów jak Spandau Ballet). Te przykłady może nie są dobrane supertrafnie, ale wiecie o co chodzi - że nie dość że płytka jest chlorernie dobra, to jeszcze "progresywna" :) Chociaż też nie ma co udawać, że nie brzmi dzisiaj dosyć archaicznie.

Brian Eno - 1974 - Taking Tiger Mountain By Strategy

Brian Eno - Taking Tiger Mountain By Strategy

Pierwsze spotkanie z Taking Tiger Mountain być może nie było wstrząsem na miarę pierwszego odsłuchu Fear of Music Heads'ów, ale z pewnością płyta przyciągnęła moją uwagę. Przesłuchałem ją po raz drugi, trzeci, czwarty i - parafrazując tekst jednego z utworów - "I was so impressed that I've just surrendered".

Płyta jest niesamowita z kilku powodów. Tytuł zaczerpnięty został od nazwy maoistycznej opery - a dokładnie z ulotki reklamującej spektakl, którą Eno znalazł na ulicy. Na samej płycie odwołania do Rewolucji Kulturalnej ustępują tematyce znacznie bardziej zakręconej - z luźnymi skojarzenimi, niezwykłymi sytuacjami i przebłyskami marzeń sennych. Brzmienie - z jednej strony progresywno-eksperymentalne (elektronika i sample w "The Great Pretender"), z drugiej strony bardzo przystępne. Bo, mimo wszystko, jest to płyta popowa - Eno to taki gość, który jest arcymistrzem świata w tworzeniu wzdzięcznych, intrygujących popowych utworków.

Wybrałem Taking Tiger Mountain, ale ze "śpiewanych" albumów Eno polecić mogę z czystym sercem jeszcze: Here Come The Warm Jets (1973), Another Green World (1975) i Before And After Science (1977).

Neil Young - 1974 - On The Beach

Neil Young - On The Beach

Twórczość Neila Younga zacząłem poznawać od albumu Rust Never Sleeps (1979), płyty genialnej i przez niektórych uznawanej za najlepszą w dorobku tego artysty. Cały czas twierdzę, że jest to rzecz wspaniała, tyle że później miało się okazać, iż równie udanych płyt Neil ma na swoim koncie jeszcze całkiem sporo.

Young nigdy nie miał problemów ze znalezieniem własnego stylu, jest kompozytorem i wokalistą bardzo specyficznym i łatwo rozpoznawalnym. On The Beach to taka płyta bardziej "chillout'owa", poniekąd bluesowa, ale warto wiedzieć o tym, że Neil Young nie jest przecież dzisiaj uważany ani za bluesmana ani piosenkarza country, lecz za Ojca Muzyki Grunge. Co późniejsi muzycy potrafili docenić – Pearl Jam nagrali w 1996 roku razem z Youngiem całkiem solidną płytkę Mirror Ball, a Kurt Cobain żegnając się ze światem zostawił światu wiadomość, będącą cytatem z utworu Young’a - „It’s better to burn out than to fade away”.

A ja na koniec tego komentarza powtórzę to, co o Youngu powiedziano już wiele razy – jest to artysta wyjątkowo wiarygodny, taka też jest jego muzyka. I dodam, że On The Beach to zaledwie wycinek jego twórczości, płyta nie do końca reprezentatywna ale biorąc pod uwagę wiele przesłanek – w moim odczuciu - najdoskonalsza.

Depeche Mode - 1990 - Violator

Depeche Mode - Violator

Po wydaniu bardzo udanych albumów: Black Celebration (1986) i Music For The Masses (1987) i nie mniej udanych trasach koncertowych zespół zabrał się za przygotowywanie w komfortowych warunkach materiału na kolejny album (nagrania realizowane były między innymi w Hiszpanii). Hype osiągnął skalę niespotykaną po wydaniu w 1989 roku singla "Personal Jesus" a oficjalna premiera albumu wymagała interwencji 200 jednostek policji. Każdy zadawał sobie pytanie - czy płyta spełni pokładne w niej nadzieje? Po 16 latach udzielenie odpowiedzi nie stanowi problemu. Spełniła.

Violator jest ostatnim wielkim synthpopowym albumem, bo tak naprawdę w temacie klasycznego synthpopu nic więcej nie zostało powiedziane. Kolejne płyty DM to z jednej strony kalka starych pomysłów (niekoniecznie z Violator'a...), z drugiej strony - o wiele bardziej rockowe podejście do muzyki. Nie napiszę nic odkrywczego, jeśli napiszę że na Violatorze słychać inspirację Detroit Techno... Poza tym, płyta brzmi bardzo soczyście - niektórzy mówią, że "cukierkowo" - co nie zmienia to faktu że album jest na swój sposób klasycznie depeszowo "mroczny". I zdecydowanie bardziej surowy i "brutalny" (jak sama nazwa wskazuje...) od tego co zespół wydawał przedtem i potem.

Spaczone spojrzenie na tę płytę jest wynikiem tego, iż dwa utwory ("Personal Jesus" i "Enjoy The Silence" ) są rozpatrywane praktycznie wyłącznie w kategorii utworów singlowych. Przez ostatnie 16 lat były wałkowane miliony razy w radio, w telewizji, na dyskotekach... Ale Violator składa się przecież z 9 kawałków, z których każdy jest naprawdę bardzo udany. Naprawdę nie wiem, czy Violator jest płytą lepszą od Music For The Masses (1987) albo Song of Faith And Devotion (1993), który z kolei jest z pewnością ostatnim wielkim albumem grupy. Violator jest płytą bardzo ważną - i na tym stwierdzeniu poprzestanę.

Bryan Ferry - 1974 - Another Time, Another Place

Bryan Ferry - Another Time, Another Place

Może-wcale-nie-aż-taka-super-fajna, ale przy każdym kolejnym odsłuchu daje kopa nieprzeciętnego.

Lata 1973-1974 to dla Bryana Ferry’ego okres wyjątkowo pracowity, występował bowiem w roli kompozytora i wokalisty aż na trzech albumach Roxy Music, znajdując jednocześnie czas na wydanie dwóch płyt solowych. Wszystkie te nagrania wrzucam do wspólnej kategorii „ogólnie świetne”, czemu daję wyraz w tym skromnym zestawieniu.

Co do samego Ferry’ego - nie jest co prawda najlepszym wokalistą świata, śpiewa w sposób zmanierowany, być może dla niektórych irytujący. Jego sceniczny wizerunek, „Humprey Bogart- wannabe / Casablanca edition” (patrz: okładka) dla mnie osobiście wydaje się całkiem na miejscu ale dla niektórych facet ten może być – także z tego względu - nie do przełknięcia. Pod względem muzycznym Another Time, Another Place nie odbiega aż tak bardzo od tego, co prezentowało w owym czasie Roxy Music (album Country Life) - szczególnie że w nagrywaniu płyty uczestniczyli również inni muzycy Roxy, Andy Mackay i Phil Manzazerra.

Zarówno Another Time, Another Place, jak wydany kilka miesięcy wcześniej These Foolish Things to zbiory coverów. Myślę, że byłbym w stanie obronić obie te płyty przed oskarżeniami, że nagrane zostały pod tak zwaną „publiczkę”. Owszem, interpretacje Ferry’ego nie zawsze są okazują się być odkrywcze, a wykorzystanie tak znakomitych przebojów samo w sobie mogłoby zostać potraktowane jako pójście na łatwiznę. Ale tutaj chodzi o coś innego, tak mi się przynajmniej wydaje, o oddanie hołdu swoim dawnym i obecnym idolom, ludziom którzy w wydatnym stopniu przyczynili się do ukształtowania muzycznej wrażliwości Bryana, a być może nawet zadecydowali o jego całym życiu. Jest Bob Dylan, jest Elvis, jest Janis Joplin, Johnny Cash, są nawet Rolling Stones ("Sympathy For The Devil" – i Ferry wyszedł obronną ręką!). Jako podsumowanie: jest to zbiór sympatycznych piosenek w schludnych aranżacjach. Dla fanów Roxy rzecz obowiązkowa, anty-fanom Roxy pewnie się bardzo nie spodoba. Dla mnie osobiście jest to jedna z tych płyt totalnie odprężających, które nie wymagają wielkiego wysiłku podczas słuchania, a potrafią sprawić wiele radości.

U2 - 1991 - Achtung Baby

U2 - Achtung Baby

Na dzień dzisiejszy uważam U2 za zespół przereklamowany/ przehype'owany, dwie ostatnie płyty za średnio udane, ale nie odmawiam zespołowi zasług w postaci autorstwa kilku naprawdę udanych płyt w przeszłości. Pierwszą godną uwagi był War (1983), po nim mieliśmy interesujące Unforgetable Fire (1984) i Joshua Tree (1987), która wyniosła zespół na szczyt. Achtung Baby to efekt kooperacji zespołu z wielokrotnie tutaj wspominanym Brianem Eno, który przechodził wówczas etap techniczno-industrialny. Z Talking Heads udało się Eno zrobić najlepszy zespół świata, z U2 zrobił zespół UWAŻANY za najlepszy zespół świata.

Koniec roku 1991 i premiera singla "The Fly". Teledysk autorstwa Antona Corbijna (ma na koncie m.in. obrazki do "Enjoy The Silence" i "Personal Jesus"), zaskakujący image zespołu, Trabanty, poteżne, prawie industrialne brzmienie. Później mieliśmy wielką trasę koncertową (Zooropa) z "gorącą linią" do Białego Domu, kolejne niesamowite utwory na singlach ("Mysterious Ways", "Even Better Than A Real Thing", "One"), kolejne świetne teledyski... Takie "obrazki" związane z Achtung Baby udało mi się przechować w pamięci.

Miło było...